Jeden z największych polskich talentów MMA – Oskar Piechota (9-0-1), który już 21 października zadebiutuje w najlepszej organizacji świata podczas gali UFC Fight Night 118 w Gdańsku, udzielił wywiadu portalowi PolskaTimes.pl.

 

W tym roku został Pan posiadaczem czarnego pasa w brazylijskim jiu-jitsu, mistrzem brytyjskiej organizacji Cage Warriors, podpisał kontrakt z amerykańskim potentatem UFC, a zadebiutuje w jego barwach na gali w rodzinnym Gdańsku. Coś się Panu w tym roku nie udało?

(śmiech) Na razie wszystkie plany są realizowane. Mogę tylko się z tego cieszyć. Mam nadzieję, że ten rok do końca będzie tak owocny jak do tej pory.

Ile znaczy dla Pana dostrzeżenie przez UFC i możliwość debiutu na własnym podwórku?

Już dostanie się do UFC jest po części spełnieniem marzeń każdego zawodnika. Ale dopiero wygrywanie kolejnych pojedynków i walka o najwyższe cele będzie dla mnie realizacją sportowych celów. Bardzo cieszę się z tego, że w debiucie wystąpię przed własną publicznością. Mam nadzieję, że trybuny będą wypełnione do ostatniego miejsca, a doping poniesie mnie do zwycięstwa.

Kibice dużo obiecywali sobie po pierwszej wizycie UFC w Polsce, w kwietniu 2015 roku. Komercyjnie i sportowo nie było jednak szału.

Myślę, że gala w Gdańsku będzie większym sukcesem niż ta sprzed dwóch lat z Krakowa. Choćby ze względu na to, że MMA w Polsce w tym czasie trochę się rozwinęło. Coraz więcej osób interesuje się naszym sportem. Widać było to choćby po niedawnej gali KSW, która wypełniła PGE Narodowy. Mam nadzieję, że odbiór gali w Ergo Arenie będzie pozytywny. I przyjdą tam osoby, które będą chciały obejrzeć typowo sportowe wydarzenie, bez żadnych freak fightów. Myślę, że to się sprzeda.

Kiedy dostał Pan pierwszy sygnał, że może dołączyć do UFC?

UFC zawsze było moim celem. Nigdy nie ukrywałem, że zawieszam sobie poprzeczkę wysoko. Pamiętam, że jeszcze przed kontuzją kolana [Piechota zerwał więzadła krzyżowe jesienią 2015 roku – red.] były jakieś rozmowy. Miałem stoczyć jeszcze jedną walkę z rywalem, którego UFC by zaakceptowało i wtedy podpisać kontrakt. Ale ze względu na operację trochę przeciągnęło się to w czasie. Wróciłem na gali Spartan Fight, lecz tam przed walką kilka razy zmieniano mi rywala i nawet po zwycięstwie UFC chyba nie było do końca przekonane. Wyszła więc inicjatywa występu na gali Cage Warriors w Anglii. Wstępnie wiedziałem, że jeśli pójdzie mi tam dobrze, będę blisko UFC. Mój menedżer Paweł Kowalik cały czas nad tym czuwał. Po zwycięstwie i zdobyciu pasa Cage Warriors spodziewałem się, że następną walkę stoczę już dla UFC. Ale aż do podpisania kontraktu nie było stuprocentowej pewności.

Angielska organizacja to doskonała trampolina do UFC?

Cage Warriors jest poniekąd powiązane z UFC. Choćby ze względu na to, że ich gale są transmitowane na platformie UFC Fight Pass. Można też zauważyć, że pasy CW bardzo często są wakowane – właśnie ze względu na to, że mistrzowie szybko trafiają do UFC. Tak było też w moim przypadku. Matchmakerzy UFC uważnie śledzą gale angielskiej organizacji. Jest ona na rynku już bardzo długo. Ma obiecujących młodych zawodników, ale też tych bardziej doświadczonych. Wszystko jest bardzo fajnie zorganizowane. Można powiedzieć, że to trampolina do występów w UFC. Fajnie, że mnie też udało się na niej wybić.

Co stało się z Pana mistrzowskim pasem? Podobno żeby dostać go na własność, trzeba obronić tytuł kilka razy. Ale zapowiadał Pan, że jeśli będzie trzeba, to za niego zapłaci.

Niestety, pas powrócił do Anglii. Miałem taki zapis w kontrakcie. Wiedziałem o tym, że jeśli nie oddam pasa, to nie podpiszę kontraktu z UFC. Musiałem więc go poświęcić. Ale Paweł obiecał, że załatwi mi jakąś replikę. Nie trzymam medali i pucharów po to, by się nimi chwalić. Dla mnie to konkretna pamiątka. Patrząc na dane trofeum przypominam sobie, kiedy je zdobyłem, z kim walczyłem, w jaki sposób wygrałem.

Nokaut, dzięki któremu zdobył Pan pas, obiegł prawie wszystkie portale internetowe, nie tylko zajmujące się na co dzień MMA.

Siłą rzeczy, kiedy kończy się walkę przed czasem, a do tego efektownie, ludzie to obejrzą. Pojedynek trwający kilkadziesiąt sekund jest dla przeciętnego internauty dużo bardziej atrakcyjny niż trwający pięć razy po pięć minut. Wiem to po sobie, mnie też często dłuży się oglądanie walk na pełnym dystansie – chyba, że to prawdziwe wojny i cały czas coś się dzieje. Tym bardziej cieszę się, że tyle osób obejrzało mój nokaut na Jasonie Radcliffe’ie. Takie zainteresowanie to spora reklama dla mnie i dla Cage Warriors.

W Ergo Arenie zmierzy się Pan z Jonathanem Wilsonem. Czego możemy się po nim spodziewać?

Nie mam w zwyczaju wertować walk moich przeciwników. Zawsze zostawiam to przede wszystkim trenerom. Oni układają gameplan pod rywala, a moim zadaniem jest go zrealizować. Ja zwykle oglądam kilka walk, żeby mieć ogólne wyobrażenie o zawodniku, z którym się mierzę. Jak się porusza, zachowuje w klatce i tak dalej.

Amerykanin przegrał dwie ostatnie walki w UFC. Kolejna może skończyć się dla niego zwolnieniem z organizacji.

Na pewno będzie bardzo zmotywowany. Da z siebie sto procent i będzie chciał wygrać za wszelką cenę. Cieszy mnie to, bo moje podejście będzie identyczne. Liczę na to, że damy fajną walkę na wysokim poziomie.

Przygotowania spędzi Pan w Trójmieście czy planuje też jakieś wyjazdy?

Główne przygotowania odbędą się w moich klubach, Mighty Bulls Gdynia i Piranha Gdynia Grappling Team. Niewkluczone też, że pojeżdżę trochę po innych klubach, żeby posparować z różnymi zawodnikami. Zdaję sobie sprawę z tego, że mam jeszcze sporo braków technicznych. Moi trenerzy spokojnie je szlifują. Fajnych sparingpartnerów też nie brakuje. Ale dobrze jest od czasu do czasu zmienić otoczenie. Kiedy ja doskonale znam rywala, a on mnie, sparing staje się czasem automatyczny, trudno się nawzajem zaskoczyć. A trening w innym klubie z obcą osobą to zawsze jakiś powiew świeżości. Każdy ma swój asortyment technik, fajnie sprawdzić się na tle kogoś nowego, z trochę innym stylem bazowym. Dlatego poza treningami w Trójmieście będę chciał zrobić kilka wyjazdów.

Pana największą siłą w UFC będzie wszechstronność? Osiągał Pan duże sukcesy w brazylijskim jiu-jitsu, ale lata treningów sportów stójkowych robią swoje. Co widzieliśmy choćby w ostatniej walce.

Staram się rozwijać w ten sposób, by być jak najbardziej wszechstronnym zawodnikiem. Chcę być gotowy na każdą ewentualność w każdej płaszczyźnie. Już trenerów głowa w tym, żeby wyłapywali moje słabsze strony i robili z nich mocne.

Po podpisaniu kontraktu z UFC nadal będzie Pan startował w zawodach grapplingowych i walczył o kolejne medale mistrzostw Polski, Europy czy świata?

Zawsze ceniłem sobie te starty. Teraz na pewno będę występował o wiele rzadziej, ale nie odpuszczę zupełnie. Będę chciał wybierać najważniejsze dla mnie imprezy ADCC [Abu Dhabi Combat Club, najpopularniejsza obecnie formuła walk parterowych. Pojedynki można kończyć duszeniami i dźwigniami, uderzenia są zakazane – red]. Mam nadzieję, że wystartuję jeszcze kiedyś na mistrzostwach Europy. Chciałbym powalczyć też o bilet na finały ADCC. Czuję, że mam tam niezałatwione sprawy. (śmiech) Ale priorytetem będzie oczywiście MMA. Jeśli następna walka fajnie się potoczy to w przerwie przed kolejną będę chciał wystartować w zawodach grapplingowych. Zobaczymy, czy się uda. Czas wszystko zweryfikuje.

W Pana kategorii do 84 kg sporo szumu narobił Krzysztof Jotko, który jest na 10. miejscu w rankingu i nadal zapowiada marsz po pas. Gdyby za jakiś czas przyszła propozycja walki z nim, brałby ją Pan pod uwagę?

Z Krzyśkiem wielokrotnie miałem okazję trenować. Przyjechał do nas przed walką z Magnusem Cedenbladem, którą niestety przegrał. Po jakimś czasie znów się spotkaliśmy i widać u niego było bardzo duży progres. Krzysiek cały czas się rozwija. Łapie doświadczenie i jest coraz mocniejszym zawodnikiem. Nigdy nie ukrywałem, że wolałbym się bić z zagranicznymi zawodnikami. UFC ma tylu fighterów, że możliwości zestawień są ogromne. Nie musi wystawiać przeciwko sobie rodaków.

 

źródło: PolskaTimes.pl