Jak zawsze po większej gali dajemy plusy i minusy minionego eventu. Zdecydowanie KSW 32: Road to Wembley można włożyć w szufladę z udanymi galami najlepszej polskiej organizacji. Z całej karty tylko jedna – pierwsza walka była toczona na pełnym dystansie. Co nam się najbardziej podobało, a co najmniej? Przeczytajcie i sami zobaczcie czy się zgadzacie.
Leszek Krakowski – skazywany na szybką porażkę z Andre Winnerem może nie wygrał efektownie, ale zwyciężył. Udowodnił, że potrafi pokonywać nie tylko zawodników z ujemnymi rekordami. Nie wygrał on też przypadkiem, przez szczęście, czy też dyskwalifikację. Winner nie potrafił znaleźć na niego sposobu. Walka należała do słabych, ale niejednemu zepsuła wieczór poprzez zepsuty kupon.
Tomasz Narkun – tutaj murowanego faworyta nie było, typowano zarówno Narkuna jak i Reljica. Jednak mało kto typował zwycięstwo Polaka przez nokaut. „Żyrafa” to nie król nokautów, to rasowy parterowiec i jak była mowa o zwycięstwie to tylko przez poddanie. Interesujące jest to, że „Ghost” nigdy wcześniej nie został znokautowany, wczorajszego wieczoru zasmakował po raz pierwszy nokautu, który kosztował go utratę pasa KSW.
Mateusz Gamrot – dosłownie zniszczył rywala. Mocna wygrana, która jeszcze bardziej umocniła go na światowym rynku. Piraev mocno bronił się w parterze, ale tak na prawdę to nie miał za wiele do powiedzenia w żadnej płaszczyźnie. Mateusz to jedna wielka petarda, gdy wystrzeli to ciężko go zatrzymać, jest nieprzewidywalny. Nie mam pojęcia ile jeszcze będzie musiał czekać na walkę o pas mistrza, ale jestem pewien, że ten pas będzie należał do niego.
Borys Mańkowski – po raz kolejny udowodnił, że nie z przypadku, albo szczęścia jest mistrzem. Jasse Taylor to solidny zawodnik, który przyjechał w pełni przygotowany, a więc nie można mówić o tym, że nie był w formie. Beznadziejna próba obalenia na samym początku rundy przez niego, to był jakiś absurd. Jak można próbować czegoś tak oczywistego w tak marny sposób walcząc z Borysem? Na szczęście Taylor w przeciwieństwie do Oliego Thompsona ma „jaja” i po kopnięciu Mańkowskiego, właśnie w nie, wstał i walczył dalej, lecz jednak nie za długo, bo chwilę później „Tasmański Diabeł” udusił „JT Money’a”.
Oprawa – byłem negatywnie zaskoczony openningiem. Pomijam fakt, że nie było słychać co mówi „Popek”. To było najgorsze otwarcie KSW jakie pamiętam. Zero emocji. Panowie przyzwyczaili nas do mocnych otwarć z klasą. W Londynie chyba byłe wersja oszczędnościowa. Byłem pewien, że poza granicami kraju zrobią najlepsze rozpoczęcie. Ja jestem zawiedziony, przypuszczam, że Ci którzy przyjechali na galę też spodziewali się czegoś innego. Niby nie jest to najważniejsze, ale zdecydowanie na tej gali tego brakowało.
Dyskwalifikacja Włodarka – nie można tego nazwać porażką Włodarka, albo wygraną Thompsona. Michał był chyba największym przegranym tej gali. Zabrakło zimnej głowy i poczęstował rywala dwoma soczystymi kolanami w parterze . „Komar” wygrywał tę walkę i większość z nas jest pewna, że to on wyszedłby zwycięsko – Oli również o tym wiedział. Nie wiem, czy zrobił to, bo nie mógł dalej walczyć, czy chciał wygrać w byle jaki sposób. Jednak przy ksywce „Spartan” fani na pewno postawią znak zapytania, a w KSW możemy już go nie zobaczyć.
Rafał Moks – niestety szczecinianin nie sprostał zadaniu. W pierwszej rundzie, robił świetne próby skrętówek i wygrywał również w stójce, gdzie Wallhead ma większy zasięg od Polaka. Ta runda była dla niego. Niestety poczuł się zbyt pewnie i być może Jim miał taki gameplan. Rafał przestał być czujny, zaczął agresywnie atakować, a Jim pomału się rozkręcał. Chwilę później „Judo” po raz pierwszy w tej walce pewnie zaatakował Moksa, który padł na deski klatki.
Marcin Różalski – znienawidzony i uwielbiany, ale gdzie by nie był, tam ma rzeszę publiczności za sobą, tak też było w Londynie. Niestety nie pomogło mu to w walce. Wracający po zregenerowaniu wielu kontuzji dał się poddać jak amator. Niestety, klasyczne przejścia w parterze i przewidujące duszenie mataleao McSweeneya wyglądało jak pokazówka na treningu. James zrobił to co należało zrobić, nie szukał nokautu mimo, że było do tego blisko, to skorzystał z sytuacji jaką dał mu nie Bóg, a sam „Różal”.
Mariusz Pudzianowski – ulubieniec publiczności, magnes, który przyciągnął większość kibiców na halę nie podołał zadaniu. Mało tego, pokazał się z bardzo słabej strony. Cofnął się kilka walk wstecz i spompował się w parterze. Walka może skończyłaby się już w pierwszej rundzie, ale sędzia za długo zwlekał z przeniesieniem walki do stójki, gdy Mariusz leżał pół rundy na Grahamie. W drugiej rundzie Mariusz zrobił to co w walce z Timem Silvią, czyli sam się położył na plecach, co Peter wykorzystał i mocno go ubił. Niestety tutaj sędzia też się nie popisał, bo chyba miał nadzieję, że Mariusz wyjdzie z opresji i dość długo czekał z przerwaniem tej walki.