(Grafika: Marek Romanowski/inthecage.pl)
„I tak chwiały się umysły pomiędzy obawą a nadzieją, ciężka niepewność przygniatała dusze ludzkie, gdy nagle położył jej koniec uniwersał Bogusława Leszczyńskiego, jenerała wielkopolskiego, zwołującego pospolite ruszenie szlachty województw poznańskiego i kaliskiego dla obrony granic od grożącej nawały szwedzkiej…
Wszelka wątpliwość znikła. Okrzyk: „Wojna!” rozległ się po całej Wielkopolsce i wszystkich ziemiach Rzeczypospolitej.
Nie da się ukryć że ów cytat idealnie wpisuje się w sobotni wieczór, kiedy to trzej nasi wojowie stanęli na szwedzkiej ziemi by trudy walki podjąć i w chwale do kraju wrócić. Drużynę mocną mieliśmy, bo tacy wojowie jak Błachowicz, Jotko czy Bandel w świecie kojarzeni są. Tym razem miejscem boju była sztokholmska hala gdzie czekał ośmiokąt na śmiałków.
Pierwszy z naszych dzielnych wojów – Marcin „Bomba” Bandel wyszedł jako pierwszy. Przeciwnik jego w bojach zaprawiony. Mairbek Taisumov na woja tego mawiali. W wielu bitwach udział brał, co nie można powiedzieć o naszym Marcinie. Zagadką było jak Bandel pokaże się. Warto nadmienić, iż strawy unikał by waga odpowiednią wartość wskazała. Gdy na placu boju stanęli, ciśnienie rodaków zgromadzonych w hali wzrosło. Nie bez powodu się tak stało, bo nim zegar mechanizm rozruszał – klęski zaznaliśmy. Marcin Bandel zapłacił frycowe. Wydaje się jednak że za złe nikt mu nie ma, wszak pierwszy taki bój w życiu jego. Żaden rodak chyba pretensji mieć nie powinien, Marcin wróci silniejszy i mocniejszy. Zaprawdę godne to i sprawiedliwe.
Kolejnym naszym pobratymcem był Krzysztof Jotko. Zaprawiony w walce na frontach świata młodzian z Ornety z kłopotami do boju przystąpił. Wszak dobrze przygotowany, to jednak mentora jego zabrakło. Wojowie obaj krewkie charaktery mają i męskiego Mirosława zabrakło. Nie przeszkodziło to jednak Jotce, który w kornerze równie dzielnego Zdzisława posiadał. Cóż to za batalia była! Rodak nasz napastnika spacyfikował w sposób niepodważalny. Szwedzki wojownik Tor Troeng, nie sprostał wyzwaniu. Krzysztof posiadał lepszą artylerię oraz piechotę (nie Oskara). Był to chyba najlepszy, najbardziej przekonywujący tryumf Polaka w pojedynku na takim szczeblu. Trzeba też powiedzieć, że po walce znachor u Jotki złamanie ręki znalazł. Tym większa wiktoria Krzysztofa Jotki, który
w chwale do kraju wróci. Ciekaw jestem co na to odważny Mirosław.
Ostatnim z odważnych w naszej ekipie, był ten z którym największe szanse wiążemy. Najlepszy europejski wojownik, który przez długi okres raczył nas pojedynkami na terytorium Rzeczypospolitej, z propozycji skorzystał i wraz ze swoja lubą kajecik z pismami od przybyszów z dawnego kraju podpisali. No i stało się. „Legendary Polish Power” stanął w oktagonie. Nawet wojowie w Szczecinie zaprzestali bitwy, by obejrzeć tenże pojedynek. Jan walczył z tubylcem, ulubieńcem królestwa. Za jednego denara postawionego na Błachowicza można było wygrać trzy. Rodacy nasi w pośpiechu zaczęli zmierzać do szachrajów, którzy za pieniądze walki układali. Wszyscy wiedzieli, że Jan, mimo przerwy, Szweda rozjedzie. Tak też się stało. Błachowicz nie zostawił złudzeń kto jest lepszy. Zrobił to w sposób fenomenalny. Ilir Latifi, bo tak nazywał się pokonany, nie zagroził Janowi chociaż przez chwilę. Trafił Latifiego mocnym kopnięciem na wątrobę. Być może wątroba ta zniszczona była spożywaniem wina, które leje się na królewskich ucztach. Mimo zacnej wygranej, Błachowicz nie otrzymał od cesarza królestwa.
„Wtem tłumy ludzi i koni zaczerniły się w dali i jak okiem sięgnąć cała droga była jeszcze nimi zapchana. Dobiegli w końcu do dziedzińca. Piesi przedostawali się szturmem przez fosę i płoty, wozy toczyły się w bramie, a wszystko to krzyczało, wyrzucało czapki w górę”.
Michał Malinowski