Site icon InTheCage.pl

#WAR – Blog Macieja 'Lobo’ Linke – Część pierwsza. Lizbona.

#WAR – Blog Macieja 'Lobo’ Linke – Część pierwsza. Lizbona.

(Grafika Marek Romanowski/inthecage.pl)

Po prologu, czas na pierwszą część przygód Macieja Linke. Tym razem blog poświęcony jest wyjazdowi na Mistrzostwach Europy BJJ w Lizbonie. Zapraszamy do czytania.

Nie pamiętam, która to moja podróż do stolicy Portugali. Nie pamiętam ile to już razy walczyłem tam na Mistrzostwach Europy BJJ. Pamiętam pojedyncze historie. Pierwszy wylot i turniej w purpurowych pasach i mój wymarzony przeciwnik na otwarcie turnieju (jak mnie spotkacie spytajcie o to, z chęcią opowiem). Jeden z mistrzostw w brązach i naderwane wiązadło w kolanie w półfinałowej walce i mimo to dowiezienie zwycięstwa do końca. No i najsmutniejszy debiut w dywizji czarnych pasów kiedy to na oczach Ricksona Gracie zostałem poddany w końcówce walki, ale doceniony przez wielkiego mistrza za gest szacunku który mu oddałem. Wiem, że mam kilka medali srebrnych, większość brązowych, żadnego złota. Bez medalu wróciłem dwa razy.

Ten rok miał być inny, a w Lizbonie miałem stać na najwyższym podium. Miałem. Zawody okazały się w tym roku największym turniejem chwytanym na świecie. W mojej kategorii zgłosiło się dwudziestu dwóch zawodników, co w tym systemie oznaczało, że złoto wymagało wygrania pięciu walk. Była determinacja i wola walki. Najważniejsze, że też wiara w siebie. Wszystkie walki zacząłem od szybkiego położenia się na plecy, lubię walczyć w stójce i pewnie udało by mi się wykonać kilka obaleń, jednak strasznie nie lubię pasywnej walki z pleców. Dlatego wolę wyprzedzić przebieg wydarzeń, położyć się na plecy i pokazać to co mam najniebezpieczniejszego: możliwość toczenia przeciwnika gdy tylko tego zapragnę. Pierwsze dwie walki wyglądały niemal identycznie, przeciwnicy neutralizowali moją pracę w półgardzie, zaganiani byli do gardy motylowej skąd wystrzeliwani byli z mojej wyrzutni prosto w górę, by wylądować na plecach i tam poznać moc taktyki złap i ściśnij. Wszystko zmieniło się w walce numer trzy, tej o medal. Szybko wylądowałem na plecach. Przeciwnik okazał się wymagający, właściwie przez niemal całą walkę wyprzedzał mnie o krok. Pierwsze punkty były jednak dla mnie. Dwa punkty za przetoczenie, jednak szybko nadrobione przez oponenta. Wtedy on przyspieszył, kilka prób przejścia mojej gardy, zakończone małymi punktami przewagi, musiałem działać. Tak jak mówiłem, toczę zawsze gdy tego potrzebuję. Znów się udało i przewaga punktowa znów była po mojej stronie. Znów ataki skierowane w moją stronę, tym razem rozłożyłem wszystkie swoje siedemdziesiąt dwa środki ciężkości, wiedziałem, że nie może mnie przetoczyć, on też to wiedział. Odepchnął mnie i wylądowaliśmy w stójce. Błąd. To że ktoś się kładzie na plecy wcale nie oznacza, że nie ma trzeciego dana w Judo, a takiej osoby na pewno nie rzuci się w czterdzieści pięć sekund. Medal był już pewny. Została nam walka numer cztery. Przeciwnik (jak później się okazało triumfator całej kategorii) okazał się bardzo mocnym fizycznie drwalem. Już od początku poczułem jego siłę i musiałem naprawdę układać się pod niego by walka przebiegała po mojej myśli. Nie było łatwo, szczególnie, że wciąż czułem trudy starcia numer trzy. Przetoczenie przyszło z trudem, gość na tamtą chwilę był naprawdę stabilny. Prowadziłem, i pomimo moich prób przejścia jego gardy, rozbijałem się o siłę jego rąk. Odepchnął mnie i wylądowaliśmy w stójce, znów położyłem się na plecy, bo wystarczyło utrzymać tylko tą jedną pozycję, nie wpiąłem jednak dobrze nóg. Starałem się to naprawić przechodząc do dźwigni na łokieć, skończyło się niestety przejściem nóg i porażką. Miało być złoto, jest brąz. Pamiętam też, że zaczynając przygodę z brazylijskim jiu jitsu chciałem wygrać jedną walkę, a o medalu śniłem, za medal z mistrzostw europy dał bym się pokroić. Dlatego pomimo niespełnionego marzenia uśmiech nie schodzi mi z twarzy, a na najwyższym podium stanę za rok… Ewentualnie za dwa…

Drużyna Pierścienia

Tym razem nie samymi zawodami żył Lobo. Tyle razy w Lizbonie i ani razu pod pomnikiem Jezusa. Trzeba było to zmienić, szczególnie że drużyny nie powstydził by się Gandalf Szary… A nie było łatwo, poszukiwania odpowiednich autobusów, kilku godzinny spacer i wreszcie przemiła rozmowa ze staruszką na długo wejdą do repertuaru moich opowieści.

Drugi do kompletu

Powiem jedno było warto… Pomnik ten ponoć 'patrzy’ na swój odpowiednik w Rio de Janeiro, stojąc więc na nim i pomyślałem, że może czas znów powalczyć w stolicy BJJ… Trzeba marzyć i wyznaczać cele…

Kierunek Rio…

Exit mobile version