Ja się chyba jeszcze nie pozbierałam po wczorajszej gali, a w sumie to po całym weekendzie, gdyż zaczęliśmy od mocnego M-1 Challenge w piątek, przelecieliśmy w sobotę jak burza przez Slugfest 9 i Glory Collision, żeby zacumować na całą noc w porcie zwanym UFC 206. I to tutaj podobało mi się najbardziej. Nie pamiętam już, kiedy ostatnio byłam tak zachwycona, żeby nie ulec sile Morfeusza w okolicach piątej rano i oglądać zawzięcie wszystkie walki do końca.

plus

Lando Vannata: Widzieliście tą obrotówkę? Nie? To poszukajcie u nas na facebooku, bo nie można się nazywać fanem MMA, jeśli przegapia się takie cuda. Co ten chłopak zrobił? Poczęstował piętą Johna Makdessi’ego niczym Chuck Norris w swoich najlepszych filmach. Aż dziw, że przeciwnikowi szczęka z zawiasów nie wypadła. Ja swoją zbieram z podłogi do dziś…

Swanson vs. Choi: Wszystkie portale krzyczą jednym głosem: kandydat do walki roku!… i mają rację. Takie rzeczy nie dzieją się naprawdę… Młody Koreańczyk niesiony na fali dwunastu zwycięstw pod rząd, wyzywa do walki podziwianego przez siebie zawodnika, a następnie stawia mu dzielenie czoła przez trzy rundy, niejednokrotnie będąc blisko skończenia go. Co to była za walka! Swanson niesamowity, Choi wyjątkowy. Na kilkadziesiąt sekund przed końcem walki stosunek ilości ciosów zadanych przez obu zawodników wynosił 97:97!!! Jak oni to ustali?! Doświadczenie Amerykanina wzięło jednak tym razem górę nad młodzieńczą fantazją Dooho. Wspaniała walka!

Cerrone vs. Brown: Chciałabym powiedzieć, że Brown był tylko tłem dla Kowboja, ale tak się po prostu powiedzieć nie da. I choć ze swoich ostatnich pięciu walk wygrał zaledwie jedną, to w starciu z Cerrone nie zobaczyliśmy słabego, źle przygotowanego kondycyjnie Nieśmiertelnego. Przez dwie rundy obaj mieli bardzooooo dużo roboty. Dali niesamowite przedstawienie, co publiczność doceniała raz za razem brawami i krzykami. I gdy już wydawało się, że walka zakończy się decyzją sędziów, Cerrone zrobił to, czego oczekiwaliśmy z zapartym tchem – znokautował kopnięciem Browna. Jak on to zrobił! Taki high kick, że nawet nieśmiertelność nie wystarczyła, aby to przetrwać.

Meek vs. Mein: Czekałam, czekałam i się doczekałam debiutu szalonego Wikinga w UFC. Po pojedynku z Palharesem byłam na jego koleją walkę napalona jak szczerbaty na suchary. Gdy więc od pierwszych sekund w oktagonie Meek rzucił się na Meina, a ten nie pozostawał dłużny, poczułam, że się nie zawiodę. Ja uwielbiam stójkę, mocne i szybkie wymiany ciosów i kopnięć (choć, jeśli zobaczę więcej takich walk jak Dalgiev vs. Holley na piątkowej gali M-1, to może się na BJJ przerzucę). Dlatego też pierwszą rundę oglądałam z dziką radością. Podobnie zresztą drugą i trzecią, w których okazało się, że Wiking ma nie tylko piekielnie ciężką łapę, ale też doskonałe zaplecze parterowe.

Holloway vs. Pettis: To nie była walka wybitna, albo poprzedzające ją tego wieczoru starcia tak mnie rozpieściły, że spodziewałam się latających kolan i łokci oraz Supermanpunch’ów, a nie otrzymawszy ich stwierdziłam, iż się lekko nudzę. To była dobry i solidny pojedynek. Pettis zrobił trochę show, Holloway pobłogosławił go kilka razy celnymi ciosami i w końcu to on zwyciężył przez poddanie w trzeciej rundzie. Main event był miłym deserem, choć nie za słodkim, a ja – gdy już sobie pozwalam na odstępstwo od diety – to zdecydowanie lubię na słodko!

 

minus

Nikita Krylov: Malinko, nie zabijaj, ale ja się pytam: czy Ty to widziałeś? Gdzie jest ten wybitny, perspektywiczny zabójca z Doniecka? Żeby jeszcze został znokautowany, szybko i brutalnie, jakimś mocnym ciosem. Ale nie… on został poddany, zduszony, w pierwszej rundzie przez Cirkunova. I to jak? Klepał szybciej niż McGregor, duszony przez Diaza, bo po sześciu sekundach! Z dziesięć razy oglądałam powtórkę i liczyłam! Sześć sekund! Kurde, nawet Holm wolała odpłynąć, niż odklepać…

Valerie Letourneau: To chyba trzeba gdzieś zgłosić, bo zaginięcia ludzi powinno się zgłaszać, prawda? Gdzie, do diabła, podziała się prawdziwa Latourneau i kto wczoraj walczył z Viviane Pereira? No i przy okazji: who the fook is Viviane Pereira? Debiut w UFC i od razu zwycięstwo nad zawodniczką, która przetrwała z naszą JJ pięć rund w oktagonie i napsuła jej trochę krwi? Od czasu porażki z naszą mistrzynią Valerie zaliczyła jeszcze TKO od Joanne Calderwood i teraz znów przegrała, tym razem z zupełnie nieznaną Brazylijką. Ja protestuję i żądam powrotu prawdziwej Latourneau!

Mało minusów? Znacie mnie i wiecie, że jak jest się do czego przyczepić, to ja się na pewno przyczepię. :) Ale, Kochani, tutaj się po prostu nie da! Jestem usatysfakcjonowana, zadowolona i ze wszech miar uszczęśliwiona po tym niesamowitym weekendzie, a po UFC 206 to już w ogóle. Gdyby jeszcze Rico Verhoeven pokonał Badra Hari’ego przez KO, albo chociaż decyzję, to orbitowałabym z tej radości wokół Ziemi. No cóż, nie można mieć wszystkiego…