Mimo młodego wieku, Artur Sowiński ma już na swoim koncie blisko trzydzieści stoczonych walk. Co jednak ciekawe, w dzieciństwie nic nie wskazywało na to, żeby popularny dziś „Kornik” miał kiedyś zostać zawodowym sportowcem.
Nie byłem typem sportowca. Przez całe liceum i gimnazjum poświęcałem się muzyce. Miałem długie włosy, potem dredy. Prowadziłem bardziej rockandrollowy styl życia. Dopiero po liceum wszystko co robiłem wiązało się ze sportem, mimo że całe moje wcześniejsze życie za bardzo na to nie wskazywało. Gdy byłem dzieckiem grałem w piłkę, jak zresztą każdy chłopak. Nie wychodziło mi to jednak za bardzo. Ojciec natomiast chciał zrobić ze mnie tenisistę. Nie było w tym nic zaskakującego, bo on nie tylko kocha ten sport, ale sam jest bardzo dobry na korcie. Chciał więc to zamiłowanie przelać na mnie, ale też się nie udało. Do dziś jednak lubię grać w tenisa i muszę przyznać, że jestem całkiem niezły, ale mimo to, mój ojciec i tak mnie zawsze ogrywa (śmiech).
Sporty walki pojawiły się na drodze Artura dość przypadkowo i dopiero kiedy rozpoczął studia na Akademii Wychowania Fizycznego, jego życie zmieniło się całkowicie.
W wieku licealnym natrafiłem przez przypadek w internecie na walki z gal japońskiej organizacji Pride. Wówczas zakochałem się w tym sporcie. Byłem wielkim fanem Mirko „Cro Copa”. W Radzionkowie, z którego pochodzę, nie było jednak za bardzo gdzie trenować sportów walki. Mieliśmy małą sekcję karate, na którą oczywiście uczęszczałem. Za poważniejsze działania w tym zakresie wziąłem się jednak dopiero kiedy poszedłem na studia do Katowic. Zaliczyłem pierwsze treningi jiu-jitus i okazało się, że mam do tego smykałkę. Mimo, że zacząłem późno, bardzo szybko wszystko przyswajałem. Szybko zacząłem też rywalizować z zawodnikami, którzy na swoim koncie mieli już kilka lat doświadczenia. Kiedy Tomasz Bronder otworzył klub Silesian Cage Club, który był ukierunkowany na mieszane sztuki walki, zacząłem tam trenować i do dziś działamy wspólnie z Tomkiem. Na początku zupełnie nie myślałem jednak o karierze zawodniczej.
Z czasem Artur zdecydował się jednak na spróbowanie swoich sił w amatorskim MMA, a potem wypłynął na szerokie wody tego sportu.
Walczyłem amatorsko, ale bez większych sukcesów. Sukcesy amatorskie przyszły dopiero po pierwszej walce zawodowej. Mimo, że była to porażka, bardzo dużo dała mi psychicznie, poczułem więcej pewności siebie. To były czasy, kiedy gal w Polsce organizowano bardzo mało. Ta konkretna, podczas której zadebiutowałem, odbyła się w Czechach, a przeciwnikiem był Duńczyk, z którym nikt nie chciał walczyć. On wówczas był piątym zawodnikiem w rankingu europejskim. To miała być jego pożegnalna walka, a ja przyjąłem wyzwanie. Mimo, że przegrałem nawiązałem wyrównaną rywalizację i pokazałem się z dobrej strony. Potem czułem, że skoro dałem tak dobrą walkę z tak mocnym przeciwnikiem, to na zawodach amatorskich musi mi pójść zdecydowanie łatwiej i rzeczywiście tak było. Podchodziłem do kolejnych walk ze znacznie mniejszym stresem, mniejszym ładunkiem emocjonalnym.
„Kornik”, w czasach swoich początków w MMA, dużo jeździł po świecie i walczył bardzo często.
Brałem każdą walkę, nie odmawiałem żadnej propozycji. Raz nawet walczyłem tydzień po tygodniu. Dziś prawie co weekend jest jakaś gala w Polsce, a kiedyś tak nie było. Pieniądze wówczas zarabiało się śmieszne, ale zależało mi na tym, żeby zdobywać doświadczenie. Byłem wtedy dużo młodszy, więc ciało szybciej się regenerowało. Wtedy też nie zbijałem tak dużo wagi. Dziś wiem, że nie mogę tego robić częściej niż dwa razy do roku. Kiedyś walczyłem w swojej naturalnej wadze, a zbijanie polegało na odpuszczeniu sobie kolacji. Dziś jest to zdecydowanie trudniejszy i bardziej wymagający proces.
W okresie częstych walk, Artur miał okazję zmierzyć się również z Conorem McGregorem, dziś najpopularniejszym zawodnikiem MMA na świecie.
To była kolejna walka, którą wziąłem bez zastanowienia. Dosłownie trzy tygodnie wcześniej pokonałem Cengiza Danę, podczas KSW 16. Oczywiście zdecydowanie się na walkę z Conorem nie było do końca rozsądne, ponieważ po mocnym okresie przygotowawczym, niezalenie od przebiegu walki, powinno się wejść na okres roztrenowania. Walka to ogromne obciążenie i fizyczne i psychiczne, po którym należy odpocząć. Ja natomiast musiałem wejść od razu w nowy okres sparingowy, żeby się przygotować. Conor jest leworęczny, więc potrzebowałem odpowiednich treningów. Patrząc z perspektywy czasu widzę, że było to nierozsądne, ale z drugiej strony nie należy żałować rzeczy, które w życiu się robiło. Gdyby nie to, że się zdecydowałem, nie miałbym teraz w swojej historii walki z Conorem.
Dziś „Kornik” w całości skupia się na organizacji KSW i walczy tylko dla niej.
KSW daje mi wystarczające dużo walk i pieniędzy. Dzięki temu nie muszę już szukać starć za granicą i mogę się dalej sportowo rozwijać.
W organizacji Sowiński wywalczył tytuł mistrzowski w starciu z Kleberem Koike Erbstem. Kilka miesięcy później obronił go w pojedynku z Fabiano Silvą, a później utracił po boju z Marcinem Wrzoskiem. Podczas niedanej gali KSW 38: Live in Studio, Artur błyskawicznie rozprawił się z doświadczonym Łukaszem Chlewickim i w swoim następny pojedynku ponownie zawalczy o pas i ponownie spotka się w klatce z Erbstem, który w międzyczasie wywalczył tytuł. Doświadczenie zdobyte w trakcie ich pierwszej konfrontacji może się więc przydać, ale to zapewne będzie zupełnie inna walka.
Mam świadomość tego, że Koike i ja, mentalnie i fizycznie, jesteśmy już zupełnie innymi zawodnikami niż dwa lata temu. Samo podejście do walki jest już zupełnie inne. Koike nabrał masy i nie idzie za wszelką cenę po skończenia przed czasem. Szanuje zdobytą pozycję, więcej myśli podczas walki i poprawił też swoje umiejętności stójkowe. Ja jednak również nie stałem w miejscu i liczę na to, że zaprezentuję kibicom ulepszoną wersję Kornika. Jestem pewny, że pas mistrzowski wróci do Polski.
Do walki Artura Sowińskiego z Kleberem Koike Erbstem dojdzie podczas zbliżającej się gali KSW 41, która odbędzie się 23 grudnia w katowickim Spodku.
źródło: kswmma.com