Koledzy z redakcji stwierdzili, że skoro w walce wieczoru spotkają się kobiety i w dodatku żadna z nich nie jest Polką, to na galę UFC Fight Night 95  nie warto zarywać nocy. Sporo się nie pomylili, choć znalazły się perełki, dzięki którym przetrwałam od początku do końca, tylko na trzech kawach (i kanapce –panie trenerze, przebacz)…

plus

Kibice: Brazylijska publiczność to gorąca mieszanka euforii i agresji, radości i niezadowolenia. Przy każdym wyjściu zawodników do oktagonu było głośno: albo okrzyki uwielbienia albo gwizdy dezaprobaty. Podczas pojedynków publika kibicowała tak mocno, że drżał mi laptop i stojący obok kubek z kawą. Jestem zachwycona aplauzem dla zwycięzców. Oczywiście, nie wszystkie pojedynki poszły po myśli brazylijskich kibiców, co dało się słyszeć choćby po ogłoszeniu wyniku pierwszego starcia, w którym Amerykanin Gregor Gillespie pokonał  ich krajanina: Glaico Nego França. Trudny teren dla zagranicznych zawodników walczących przeciwko Brazylijczykom, prawie jak u nas kiedyś dla niemieckich skoczków narciarskich.

Walka wieczoru, Cyborg vs. Lansberg: Wszyscy, łącznie z komentatorami, spodziewali się krótkiego pojedynku, a raczej egzekucji, na debiutującej w UFC zawodniczce ze Szwecji. Tymczasem Lansberg miała świetny game plan – przykleiła się do Cris i za wszelką cenę nie pozwalała się jej rozwinąć z zabójczo silnymi ciosami, którymi Brazylijka kończyła dotąd swoje przeciwniczki. Tak przetrwała pierwszą rundę i połowę drugiej. W końcu jednak zniecierpliwiona Cyborg sprowadziła ją do parteru i tam zakończyła pojedynek.
Rezultat walki był więc zgodny z przewidywaniami – Cyborg zwyciężyła na swojej ziemi, dając kibicom powód do odtańczenia samby na ulicach stolicy.

França vs. Gillespie: Pierwsza walka tej gali w ogóle, a dla mnie ciekawsza i bardziej dynamiczna niż większość pojedynków z karty głównej. Pierwsza runda w stójce, mnóstwo ciosów i krew. Druga i trzecia runda w parterze, ale panowie sobie nie poleżeli. Świetny Amerykanin i zdominowany dość mocno, ale waleczny Brazylijczyk.

Luque vs. Urbina: To co zrobił Luque już w pierwszej rundzie pojedynku z Urbiną zasługuje na pomnik i notatkę pamiątkową we wszystkich brazylijskich gazetach. Publiczność wyła z zachwytu, gdy po serii naprawdę mocnych ciosów Brazylijczyk posłał nieprzytomnego Urbinę na deski w drugiej minucie pierwszej rundy. To wszystko działo się na naszych ekranach tuż po pierwszej w nocy i stanowiło piękną i skuteczną pobudkę. :) Luque zgarnął bonus za występ wieczoru, całkowicie zasłużenie.

Patrick vs. Ray: Pojedynek zapaśników na światowym poziomie, którego kulminacyjnym momentem, jak dla mnie, było coś na kształt pilldriver, którego dokonał Patrick. Tuż po obaleniu niesamowicie silnego Stevie’go Ray’a, Alan próbował mu założyć dźwignię na ramię w taki sposób, że przez kilkanaście dobrych sekund trzymał Ray’a w powietrzu, do góry nogami. Osz kurczaczek, to było jak popis akrobatyczny! W dodatku tylu prób założenia dźwigni, dopięcia gilotyny lub trójkąta nie widziałam w ciągu jednej walki już dawno. Patrick zasłużył na zwycięstwo.

Silva vs. Chagas: Najkrótsze streszczenie tej walki: Silva dwa razy już był prawie ubity, a wygrał. W pierwszej rundzie pojedynek mógł się właściwie skończyć w każdej chwili i to ze zmiennym szczęściem dla obu zawodników. Końcówka rundy należała do Silvy: jeszcze kilka sekund i odciąłby przeciwnikowi „zasilanie” obijając mu mocno głowę. W drugiej odsłonie starcia walka przeniosła się do parteru. Co ten Chagas tam nawyprawiał: kręcił się jak szalony w poszukiwaniu dogodnej pozycji do zapięcia trójkąta lub dźwigni. Ale i tym razem to Silva zdominował go w końcówce  i prawie udusił. W trzeciej rundzie obaj zawodnicy, wyraźnie zmęczeni, okładali się dość przypadkowymi ciosam w stójce. I nagle Silva zrobił coś, co widujemy raczej na amerykańskich kreskówkach niż w oktagonie: wykorzystał moment nieuwagi przeciwnika, zaszedł go od tyłu i wyegzekwował szybkie i brutalne duszenie zza pleców. Ja dostałam spazmów, a Wy?

minus

Karta główna słaba jak moje metafory: Komuś się chyba coś pomyliło przy układaniu kolejności walk na karcie wstępnej i głównej. Od drugiego maincard’owego  pojedynku (bo pierwszy z udziałem Pepey’a był raczej zacny) zaczęłam ziewać i niecierpliwie odliczać czas do walki wieczoru. Tym trudniej było wytrzymać, że walki z karty wstępnej były dynamiczne, niesamowicie różniące się od siebie i zaskakujące.

Bigfoot vs. Nelson: Obu tych panów najchętniej odesłałabym na emeryturę, całkowicie zasłużoną, godną, z palemkami w drogich drinkach i rojem półnagich fanek kręcących się po plaży wokół swych idoli. Obaj dali nam już tyle radości, że mogliby już przestać… Może to kontrowersyjne co piszę, i zaraz znajdą się obrońcy obu weteranów, ale ja jakoś jestem zdania, że warto ze sceny zejść w odpowiednim momencie: zanim odcięty zostanie ostatni kupon od sławy, gdyż ten najczęściej odcinany bywa wraz z resztkami godności…

Ray Nelson kopiący sędziego McCarthy’ego: Ja wiem, że w emocjach zdarza się nawet najbardziej opanowanym osobom np. przywalić trenerowi swojego przeciwnika ;),  ale zdzielenie soczystym front kick’iem sędziego, który akurat pochyla się nad nieprzytomnym oponentem… ? What the hell?!

Barão vs. Nover: Dominacja byłego mistrza w oktagonie była oczywista od pierwszych minut starcia. Ale też nie ma się co dziwić brazylijskiej publiczności przyzwyczajonej do latających kolan i superman punch’ów w wykonaniu Barão, że zaczynała się niecierpliwić i gwizdać, gdy w oktagonie wiało nudą. Ożywienie następowało na krótkie chwile, gdy nagle z mroków słabej teraźniejszości wyłaniał się dawny Baron i zaskakiwał swojego przeciwnika jakimś efektownym ciosem lub kopniecie. Nie było tego zbyt dużo, więc zupełnie bezkarnie poszłam sobie zrobić kanapkę. Spokojny głos komentatorów oraz niemal milcząca publiczność dawały mi pewność, że nie przegapiam właśnie starcia stulecia i mogę nie mieć żadnych wyrzutów sumienia, poza tymi związanymi z żarciem w nocy (choć to już chyba była 6:30 i można tą kanapkę zaliczyć na poczet śniadania).

Jak najlepiej podsumować UFC Fight Night 95 w brazylijskiej stolicy? Im dalej w las, tym głośniej wilki wyją; im wyżej rozpisana walka, tym słabsza i mniej efektowna. Wyjątek stanowił zaskakująco długi main event, który miał się skończyć góra po 30 sekundach, a potrwał do połowy drugiej rundy.