Bardzo dobrze rozpoczął się nam długi weekend z UFC. Z naprawdę wysokiego „C” największa federacja MMA na świecie zainaugurowała swój jubileusz. 6 poddań, 2 nokauty i 4 decyzje, z czego tylko jedna jednogłośna. Przed wami plusy i minusy ubiegłonocnej gali w Las Vegas.

Plus and minus icons

Belal Muhammad – mimo porażki o takim debiucie może marzyć wielu zawodników, którzy czasem przez całą swoją karierę nie przysparzają tylu emocji, co Belal w ciągu tych 15 minut, a szczególnie w ciągu końcówki 3 rundy. Padał i wstawał, padał i wstawał, padał i wstawał. Dsokonale odnajdywał się po nokdaunach, nie dając sędziemu pretekstu do przerwania walki. Z taką szczęką wróżę mu naprawdę długą karierę w UFC, a może nawet walkę o najwyższe laury. Oczywiście rywal był lepszy, prezentując w końcówce walki równie olbrzymią odporność, ale jednak w moich oczach to Muhammad jest małym bohaterem tego starcia, i osobiście czekam na jego powrót, a jego rywalowi już współczuję. Bardzo wartościowe wzmocnienie kategorii półśredniej. Oczami wyobraźni już widzę te wymiany z Lawlerem…

Eddie Alvarez – co tu dużo mówić, pierwsza gwiazda Bellatora, która weryfikuje się tak pozytywnie w najwyższej klasie rozgrywkowej jeśli chodzi o MMA. Zrobił to, co Rafael robił z Pettisem i Cerrone – spacyfikował rywala. Rewelacyjny i pełen emocji występ. Można czepiać się techniki uderzeń, ale te niekiedy pozbawione kunsztu bokserskiego ciosy nie były bezmyślne, Alvarez wiedział, że rozpuszczenie gardy w tym stylu i tym momencie nie przysporzy mu kłopotów. Wielkie brawa dla nowego mistrza. Bałem się, że będzie bazował na zapasach i klinczu starając się okiełznać Dos Anjosa, ale na szczęście postawił na inne swoje atuty stając się kandydatem do bohatera weekendu.

Roy Nelson – kolejny zawodnik, który po porażce nie powinien czuć się przegrany. Byłem pewien, że „Big Country”, którego fanem nie jestem wygra jednogłośnie na punkty z kreowanym na egzekutora Derrickiem Lewisem. Sam zwycięzca też był zdziwiony werdyktem, oznajmiając w wywiadzie po walce, że chce dać rewanż Royowi. Nelson zainkasował 51 znaczących ciosów, wytrzymał wszystkie i do tego aż 7-krotnie obalił „Czarną Bestię”. Wytrzymał ten bój również kondycyjnie przeważając w tym aspekcie nad rywalem. Krótko mówiąc zweryfikował swojego oponenta i dobrze się zaprezentował, szczególnie gdy pod koniec walki otrzymał czysty i piekielnie potężny sierp prosto na szczękę, po którym nawet się nie zachwiał.

Joe Duffy – znakomity występ, który ku mojemu zaskoczeniu nie został nagrodzony bonusem. W ciągu 25 sekund Irlandczyk posłał na deski rywala, obijł go, wpiął się za plecy i odklepał. Porażka z Poirierem została całkowicie zmazana, a ta walka pokazała, że wtedy mieliśmy do czynienia z wypadkiem przy pracy. „Irish Joe” wraca na zwycięskie tory i daje jasny sygnał, że w kategorii lekkiej trzeba się z nim liczyć.

Minus

Rafael Dos Anjos – generalnie nienajgorzej wszedł w walkę, trafiał, dobrze pracował na nogach, ale po zamroczeniu bazował już tylko na instynkcie. Nie jest to wiekopomna porażka, bo jednak z deskami się nie spotkał, ale wyszedł jakby bez pomysłu na rywala, prawdopodobnie zaskoczony, że ten chce wymieniać ciosy. Po tym co zaprezentował z Pettisem i Cerrone, a szczególnie z tym drugim dawałem mu spore szanse z głośnym Irlandczykiem, natomiast dziś totalnie tego nie widzę. Dynamika i ogrom dobrych nazwisk w tej kategorii każe mi jednak sądzić, że RDA nadal będzie kręcił się w okół trofeum, które właśnie stracił.

Łukasz Sajewski – „I’m Not Suprised Motherfuckers” cytując klasyka. Presja, długa przerwa, ciężki rywal. Łukasz wyglądał lepiej przez te kilka minut niż przez całą walkę rok temu w Berlinie, ale jego parter na tle tego, co w tej płaszczyźnie prezentował Burns wyglądał średnio. Nie można mówić, że to nie ten Łukasz, że psychika siadła, że popełnił liczne błędy – nie, rywal był po prostu lepszy, a Sajewski prawie na pewno pożegna się z UFC.

Derrick Lewis – głośno krzyczał i domagał się walki z Nelsonem po serii brutalnych zwycięstw, ale finalnie „trafiła kosa na kamień” i to dosłownie. Szczęka i odporność na ciosy okazały się dla Lewsia barierą nie do pokonania. Na jego szczęście te ponad 50 ciosów sędziowie wypunktowali wyżej niż te 7 obaleń Roya, co nie oznacza, że może być dumny ze swojego zwycięstwa. Po tym występie liczę na to, że „The Black Beast” odpuści po swoich kolejnych walkach gest oznajmiający, że idzie po pas.

grafika: Marek Romanowski/Margraf