Cały fightweek przed galą UFC w Hamburgu upłynął nam szybko, w oparach szalonej nadziei, że nasz Jasiek pokona Wikinga, Veronica da radę starszej i bardziej doświadczonej Amerykance, a Piotrek Sobotta tylko się wydurnia z tym reprezentowaniem Jamajki. Dziś już po gali i po naszych nadziejach… Emocje na szczęście opadły i mogę w miarę obiektywnie przyjrzeć się przebiegowi UFC Fight Night 93, bo gdybym pisała to podsumowanie na gorąco, w nocy, to byłby bełkot przez łzy rozczarowania.

Walka Alexander Gustafsson vs. Jan Błachowicz:  Walka emocjonująca i zasługująca na plusa, mimo porażki naszego Jaśka. Jak tylko pozbierałam moje rozsypane w kawałki serce po tym, jak sędzia podniósł w geście zwycięstwa rękę Szweda, miałam ochotę wywalić laptopa za okno i jak najszybciej zapomnieć o tej przegranej. Co się dzieje, do diabła, u Janka z obroną przed obaleniami? Ktoś, coś? Mauler wchodził mu w nogi kiedy chciał i jak chciał. A miało być tak pięknie… Pierwsze minuty walki: widzę Janka skoncentrowanego, wymierzającego przeciwnikowi mocne ciosy i kopnięcia. Piękny tajski boks. Myślę: Jezusss, uda się, będzie dobrze! Szwed zbiera, ale stoi. I nagle bach – Gustafsoon sprowadza walkę do parteru i zaczyna okładać Jankowi głowę łokciami. I tak do końca… Jasiek, MMA to nie K1! Co z Twoimi zapasami? Dostajesz walkę z gościem, który jest mocnym bokserem, ale swoje walki wygrywa niejednokrotnie jak rasowy grappler. I idziesz do niego na sztywnych nogach? Oczy mi krwawiły przez dwie i pół rundy. Serce też. Jestem wkurzona na to, że Janek nie był gotowy do walki w parterze. Nie można mu odmówić wytrzymałości – tyle ciosów na głowę zebranych od szalenie silnego Gustafssona robi niemałe wrażenie. Ale totalna niemoc Janka w parterze bardzo niepokoi. Niby skręcał się po balachę, niby próbował zakładać dźwignę na nogi Szweda, nawet przymierzał się do gilotyny. Tylko co z tego, skoro wszystkie jego ruchy były sygnalizowane, zbyt wolne i łatwe do zneutralizowania? Jeśli chcemy zobaczyć Janka wśród czołówki wagi półciężkiej UFC, to pora zabrać się mocno za jego zapasy.

Walka Andrei Arlovski vs. Josh Barnett: Musze przyznać, że do tej pory nie wiem, jak to się stało, ale Barnett wygrał i to w taki sposób, że nie mogłam się podnieść z kolan przez dobre pięć minut. Chylę czoła przed tym wielkim wojownikiem, którego z chęcią wysłałabym już na sportową emeryturę i oficjalnie odszczekuję wszystko co mówiłam na temat skamielin i weteranów… Przed walką obstawiałam szybki i brutalny nokaut, a wykonawcą wyroku miał być Arlovski. Tymczasem Białorusin nie tylko nie zdominował Barnetta, ale pozwolił sobie narzucić jego tempo i styl. Amerykanin rozkręcał się z minuty na minutę (takie kardio u  38-latka z wyraźnie zarysowaną oponką… sic!). W trzeciej rundzie Barnett poddał Arlovsiego przez duszenie zza pleców.  Pride vs. UFC – 1:0.

Walka Ilir Latifi vs. Ryan Bader: Co to był za nokaut! Mogłabym właściwie napisać pean pochwalny na cześć Badera i wyróżnić go indywidualnie, ale w pierwszych dwóch rundach Latifi stawiał mu dzielenie opór. Mało tego – w końcówce drugiej części starcia, Badera uratował gong, bo było już naprawdę gorąco.  Szczęściem dla niego Latifi dosięgnął go tylko końcówką prawej pięści, bo los pojedynku byłby przesądzony. W trzeciej rundzie Bader znokautował Latifi’ego potężnym kolanem i zaliczył bardzo potrzebne mu efektowne zwycięstwo.

Walka Peter Sobotta vs. Nicolas Dalby: Tak sobie siedzę przed ekranem i pisząc to podsumowanie wspominam wejście Sobotty do oktagonu. W tle słychać było Boba Marley’a, a sam Peter szedł skoncentrowany i pewny siebie. W nosie miał, co myślą zgromadzeni w hali kibice, którzy zamęczają go wiecznie pytaniami o to, czy czuje się Niemcem czy Polakiem. Teraz już koniec dywagacji – Sobotta reprezentuje Jamajkę, koniec i kropka.
W oktagonie zaś pokazał się z rewelacyjnej strony. Podobnie zresztą jak jego przeciwnik. Niewielu przetrwałoby dzikie szarże Piotrka (przepraszam, ale on zawsze będzie Piotrkiem właśnie, bo nie wiem, czy jest jakaś jamajska wersja tego imienia), a Dalby to ustał, mimo kłopotliwego rozcięcia pod okiem, które zarobił już w pierwszej rundzie. W parterze Dalby nie dał się skończyć mimo wyraźnej przewagi siły Sobotty. Zasłużone zwycięstwo przez decyzję dla Piotrka i dobry występ Dalby’ego. Świetnie się to oglądało.

Walka Leandro Issa vs. Taylor Lapilus: W mojej opinii zdecydowanie najlepsza walka karty wstępnej wczorajszej gali. Łukasz Bosacki w roli sędziego ringowego sporo się nachodził, gdyż obaj zawodnicy tańczyli po całym oktagonie przez bite trzy rundy. Pokazali się bardzo dobrej strony. Pojedynek obfitował w mocne wymiany ciosów. To był niesamowity i efektowny debiut w UFC. Lapilus pewnie kontrolował przebieg walki i to jemu sędziowie przyznali jednogłośnie zwycięstwo. Wróżę chłopakowi świetlaną przyszłość.

Walka Jarjis Danho vs. Christian Colombo: Najsłabszy występ na tej gali zakończony większościowym remisem. Godzilla i Man Mountain udowodnili tylko tyle, że ich czas w MMA przeminął i pora myśleć o koszeniu trawy w ogródku. Oczywiście trudno wymagać od zawodników w wadze ciężkiej skoczności i dynamiki rodem z dywizji piórkowej, ale to co pokazali Colombo i Danho sprawiło, że z rozrzewnieniem wspominam nawet ospałego Daniela Cormiera z pojedynku podczas UFC 200. Godzilla okazał się być skamieniałym dinozaurem, a Man Mountain niczym więcej jak właśnie nieruchomą górą. Wisienką na torcie był niedozwolony cios kolanem wymierzony przez Colombo, za który sędzia odjął mu punkt.

Walka Jimmy Wallhead vs. Jessin Ayari: Znany polskiej publiczności ze współpracy z KSW Jimmy Wallhead rozczarował mnie okrutnie. Mniej pretensji mam do jego słabiej doświadczonego przeciwnika, Ayari’ego. Dziwny to był debiut w UFC:  z jednej strony dość popularny i oczekiwany od dawna w oktagonie Wallhead, z drugiej – słabo jeszcze rozpoznawany (poza Niemcami) młody wilk. Po tym pierwszym od razu widać było ringową rdzę, po drugim – brak obycia i przesadną ostrożność w oktagonie. Pomijając kilka ciekawszych momentów w końcówce trzeciej rundy, gdy Jimmy nacierał w stójce na przeciwnika, właściwie nic się nie działo. Spokojnie spiłowałam pazury i zrobiłam sobie kawę, nie tracąc wiele z tego słabego przedstawienia.

Walka Veronica Macedo vs. Ashlee Evans-Smith: Czekałam na to, co pokaże młodziutka, zaledwie dwudziestoletnia Macedo, pełna obaw. Nie tylko ja jestem zdania, że za wcześnie dla niej na debiut w UFC, a już na pewno na debiut w takim zestawieniu z doświadczoną Amerykanką, Evans-Smith. Veronica pokazała, że potrafi kopać, ma taekwondo na wysokim poziomie, a dodatkowo jest dynamiczną i szybką zawodniczką. Niestety w parterze była bezradna. Pozwalała się obalać i nie umiała wydostać spod przeciwniczki. Zapasy ewidentnie do poprawki! Macedo przegrała przez TKO po serii mocnych ciosów i łokci. To była egzekucja, niestety.

Walka Nick Hein vs. Tae Hyun Bang: Walką, którą sponsorowało słowo „mało”: mało ciosów, mało obaleń, mało dynamiki, mało wszystkiego poza wszechobecną ostrożnością i nudą wiejącą ze wszystkich kątów oktagonu. Hein to solidny zawodnik, może walczący w mało porywający sposób, ale skutecznie. Niestety, przez jedenaście miesięcy przerwy od walk, zapomniał chyba, co się robi w ringu. Jego przeciwnik także nie pokazał żadnego porządnego „bang”. W rezultacie Hein wymęczył jednogłośne zwycięstwo, a ja prawie zasnęłam na siedząco.