Cyrk bólu był cyrkiem tylko z nazwy. Pomijając gościnny, choć jakże krótki (ha ha ha i jeszcze raz ha!), występ Popka oraz iście cyrkowe otwarcie, było to pod względem sportowym świetne wydarzenie. I krwawe… Ojjjjj bardzo krwawe! Jakie wrażenia z gali wyniosła baba i co urodziło się jej w głowie pod wpływem KSW 37? Poczytajcie!

Na brutalności walk w MMA, a już szczególnie podczas ostatniej gali KSW w Krakowie, chciałabym się właśnie skupić tym razem, gdyż:

Po pierwsze: Jestem babą. Piszczę na widok myszy i boję się pająków (wszelkich maści, nie tylko tych dużych i włochatych, jak to się przyznał chociażby Juras, skądinąd bardzo męski okaz mężczyzny), a zatem nie powinnam się pchać tam, gdzie moje biedne dziewczęce serduszko może doznać szoku na widok egzekucji w ringu czy klatce (jak to mówią koledzy z redakcji: Wracaj, Martynko, do kuchni. My to załatwimy…).  A jednak lubię ten sport, zaś krew mi nie przeszkadza (póki co nie moja).

Po drugie: Zawsze, gdy jestem w stanie emocjonalnego uniesienia, poza krzykiem i kibicowanie pełną piersią, mam też sporo przemyśleń, które czasem prowadzą do nowych pomysłów na artykuły, a nawet całe serie. I tak też było tym razem, ale o tym później…

Blood, blood, blood
Ja osobiście nie jestem specjalnie wrażliwa na krew. Od dziecka oglądałam ukradkiem horrory i widok krwi tryskającej z ran (względnie latających części ciała) nie robił na mnie nigdy wielkiego wrażenia. Jak się później okazało, w prawdziwym życiu, pozdzierane kolana koleżanek czy krwawiące nosy kolegów także nie powodowały u mnie palpitacji serca lub omdleń.

Dlaczego o tym piszę? Bo KSW 37 wręcz broczyło czerwoną i co niektóre delikatniejsze i wrażliwsze osoby, mogły odczuwać dyskomfort na ten widok. Można zapytać, po co więc oglądają galę MMA, gdzie raczej nie tańczą na lodzie albo nie lepią pierogów na czas i może się zdarzyć, że ktoś komuś upuści trochę krwi… No cóż, są przecież na tym świecie ludzie, którzy podziwiają sam sport, ale preferują wyrównane pojedynki, podczas których więcej jest obalania i prób poddania, niż ataków w stójce czy gwałtownych g&p, okładania łokciami i cepami z góry, co powoduje rany. Tymczasem na Circus of Pain widzieliśmy kilku mocno pokiereszowanych zawodników wychodzących z klatki: Artur Sowiński z zamkniętym okiem i raną głowy, mocno porozbijany Sasza, niewiele mniej poraniony Filip Wolański i kompletnie rozbity John Maguire, którego Borys tak zbił, że sama miałam ochotę wejść tam do nich i zacząć bronić biednego Cygana z Wysp (Boże, chroń tych Angoli, bo nie wiedzą, co czynią, gdy się zgadzają na zakontraktowanie walki dla KSW ;) ).

To są ludzie, a nie maszyny
W takich chwilach przypominamy sobie, że ci super gladiatorzy wychodzący do walki, to też są tylko ludzie. Można ich zranić, można spowodować kontuzję, można odebrać zdrowie. Pamiętam, jak w jednym z wywiadów, tuż po walce, Marcin Wrzosek powiedział: „W dupie mam zdrowie. Wiem na co się piszę, idę i walczę do końca.” Albo Filip Wolański – na wózku, z unieruchomioną nogą i pokiereszowaną twarzą, ale dzielnie odpowiadający na pytania mediów, a nawet zgodził się na „jedynki”, choć lekarz się niecierpliwił i wszyscy, którzy mają choć odrobinę serca (i rozumu) najchętniej odesłaliby go natychmiast po walce do szpitala. Ja wiem, że Filip to złoty chłopak, szanujący swoich fanów, ale na Boga, proponowanie mu dodatkowych wywiadów na wyłączność (gdy się go zna i wie, że on nie odmówi, nawet jeśli będzie trzymał swoją urwaną nogę pod pachą) to było, delikatnie mówiąc, podłe…

Przeogromne wrażenie swoim spokojem, mimo zmęczenia, zrobił na mnie także Sebastian Romanowski. Obaj z Romkiem dali niesamowitą walkę, w której Sebastian miał dość długo przewagę. Ile tam ciosów weszło, to ja nie mam pytań. Trzy rundy morderczego starcia, które w ostateczności wygrał Szymański. Po walce zaś, podczas wywiadu z Sebastianem, uderzyło mnie jedno: jego kamienna twarz i wyraz determinacji w oczach. Ten chłopak wiedział, że dał dobre show, ale miał do siebie pretensje o przegraną. Odpowiadał machinalnie, a ja czułam, że myślami jest już na sali treningowej i ćwiczy precyzję, której, jego zdaniem, zabrakło aby skończyć Romana szybciej.

Jedni zawodnicy się uśmiechali, mimo porażek, inni byli poważni, jeszcze inni wręcz tryskali doskonałym humorem (koniecznie zobaczcie wywiad naszego Szymona Łabackiego z Marcinem Polish Zombie Wrzoskiem i Romkiem Szymańskim – Oskar za najlepsze role komediowe dla wszystkich trzech panów). Moją uwagę jednak przyciągnął tego wieczoru przede wszystkim Kornik, który stracił pas mistrzowski wagi piórkowej, a przegrał przez przerwanie lekarskie (zatem wybitnie niefortunnie). Czego się spodziewałam? Chyba wkurzenia i ostrych słów. Co dostałam? Zdystansowanego, spokojnego (na tyle, na ile można w takiej chwili) i głęboko refleksyjnego Artura. Klasa, klasa i jeszcze raz klasa. Chwilę po tym, jak obejrzałam wywiad z Kornikiem, który przeprowadził nasz naczelny, rzucił mi się w oczy obrazek z backstage’u, a na nim dziewczyna Artura, Agata. Zatroskana, serdeczna, z lekkim uśmiechem, jakby chciała powiedzieć: „Nic się nie stało, odzyskasz swój pas.”

MMA WAG’s
I wtedy mnie olśniło: a jakby tak oprócz zawodników zrobić wywiad z ich dziewczynami, żonami, siostrami…? Z kobietami, które są im bliskie, które widzą ich codzienny trud i walkę na treningach, które znoszą podporządkowanie całego trybu życia i codzienności jednemu celowi: doskonaleniu się w dziedzinie MMA. A przede wszystkim z osobami, które są przy nich przez całą walkę – czy to na widowni, czy przed telewizorem, które przeżywają chwile wzruszeń, strachu, radości i dumy. Emocje, emocje i jeszcze raz emocje – wiecie przecież, że to jest właśnie to, co kocham najbardziej w MMA.

I tak narodzi się pomysł na nową serię, którą zaczniemy Wam serwować od następnego tygodnia:  MMA WAG’s (z ang. Wifes and Girlfriends, czyli nazwa zbiorcza wymyślona przez prasę na określenie dziewczyn i żon sportowców). Będą to takie babskie podcasty, wywiady audio, z kobietami, które są blisko zawodników MMA.
Nie mogłabym zacząć od nikogo innego, więc na pierwszy ogień idzie właśnie sprawczyni całego zamieszania w mojej głowie – Agata, dziewczyna Artura Kornika Sowińskiego. Jako drugą rozmówczynię zaprosiłam z kolei Anitę, narzeczoną Marcina Wrzoska. Jesteście ciekawi, co te wspaniałe kobiety mają do powiedzenia o sobie i życiu z mistrzami? Już dziś mogę Wam zdradzić, że to dwie zupełnie inne osobowości. Zapytane o wrażenia z KSW 37 i reakcje na walkę swoich mężczyzn tak mi odpowiadały:

Agata Zjeżdżałka, dziewczyna Artura Sowińskiego:

Ja: Agato, jak z Twojej perspektywy wyglądała walka Artura z Marcinem? Czy obserwowałaś, czy też odwracałaś wzrok? Jak to zazwyczaj wygląda, gdy towarzyszysz Arturowi na galach?

Agata: Walkę oglądałam bardzo uważnie, ściskając kciuki, nigdy chyba nie zdarzyło mi się uciekać wzrokiem czy zamykać oczy. Ja lubię, jak Kornik się bije. A sama walka była zdecydowanie za krótka, za szybko się niestety skończyła.
Podczas gali, na której walczy Artur, raczej jestem jego kumplem, czasem coś nagram, zrobię jakieś zdjęcie, coś podam, przygotuję. Ja raczej ze spokojem podchodzę do wszystkiego i być może dlatego moja osoba odpowiada mu na tyle, bym była gdzieś tam w zasięgu ręki.

Ja: Jakie były pierwsze słowa Artura do Ciebie po wyjściu z klatki? Podczas wywiadu dla naszego naczelnego Artur był bardzo spokojny i wyważony. Pokazał niesamowitą klasę, jak przystało na mistrza. Zdradź nam proszę, czy to maszyna, czy jednak trochę człowiek?

Agata: Nie było żadnych słów, ani on ani ja nie mieliśmy nic do powiedzenia. Tutaj bardziej sprawdza się powiedzenie – rozumiemy się bez słów.
Co do spokoju i opanowania to zdecydowanie Artur taki jest, potrafi zachować twarz i nie daje się unieść negatywnym emocjom. Jest po prostu profesjonalistą, który potrafi zachować się jak przystało na pierwszego mistrza w tej kategorii.


Anita Bekus, narzeczona Marcina Wrzoska:

Ja: Anito, jak z Twojej perspektywy wyglądała walka Marcina z Arturem? Czy obserwowałaś, czy też odwracałaś wzrok? Jak to zazwyczaj wygląda, gdy towarzyszysz Marcinowi na galach?

Anita: Jestem bardzo dumna z Marcina. W pełni zasłużył na zwycięstwo. W pierwszej rundzie obaj szli łeb w łeb, ale w drugiej Marcin zdecydowanie zyskał przewagę. Moim zdaniem lekarz podjął bardzo dobrą decyzję, bo mogłoby się to skończyć o wiele gorzej dla Artura, jako że ciężko byłoby mu walczyć, widząc tylko jednym, okiem.  Zresztą sędzia przerwał walkę, kiedy Marcin miał dominującą pozycję i tych ciosów z góry byłoby na pewno o wiele więcej.  Mimo dużego stresu cały czas obserwowałam walkę i raczej nie odwracałam wzroku.
Zazwyczaj staram się mu nie zawracać głowy w dniu walki i po prostu czekam na trybunach.

Ja: Jakie były pierwsze słowa Marcina do Ciebie po wyjściu z klatki? Podczas wywiadu dla mojego kolegi z redakcji był przeszczęśliwy i sypał żartami jak z rękawa.

Anita: Dokładnie nie pamiętam, ale chyba coś w stylu „Kotuś, mamy to!”. Był rozchwytywany przez reporterów i dopiero później mogliśmy porozmawiać na spokojnie.

Jeśli macie jakieś pytania do dziewczyn, to zapraszam do wysyłania ich na nasz mail: redakcja@inthecage.pl.  Słyszymy się wkrótce :)

P.S. Poza chłopakami z redakcji jeszcze nikomu tego nie mówiłam, ale ryczałam jak bóbr na walce Artura i Marcina. Wiem, wiem, to takie… babskie!
A zatem jeszcze jestem kobietą, czyli na zachodzie bez zmian. :D

Grafika: Marek Romanowski