FEN niejednokrotnie już udowadniał, że sportowo zmierza w dobrym kierunku. Sporo gal będących wysoko w hierarchii emocjonujących i jednych z najlepszych w roku na polskiej ziemi. Promowanie młodych zawodników, dokładanie pojedynków amatorskich. Wszystko z pozoru wygląda przynajmniej solidnie. Bardziej szczegółowo przyglądając się zwłaszcza górnym częściom drabinek poszczególnych dywizji już tak kolorowo nie jest.

Mistrz tylko z nazwy

Przez 38 eventów siedmiokrotnie mistrzem organizacji był zawodnik zagraniczny. Ile było obron pasa? JEDNA! Jonas Mågård bronił trofeum z Fransem Mlambo, a ostatecznie i tak rozstał się z organizacją w gęstej atmosferze. Oczywiście, ktoś powie, że część mistrzów jest świeża, ale do tego odniesiemy się później. Mistrzem był Victor Marinho, który 2 lata trzymał tytuł po czym został mu on odebrany bez walki. Davy Gallon znacznie szybciej, ale również po zwycięstwie z Michałem Michalskim nigdy więcej nie pojawił się w FEN. Joilton Santos po sporym upsecie na Romanie Szymańskim został natychmiast wypuszczony poza organizację, gdzie przegrywał i utracił trofeum.

I tu poruszamy jeden z fundamentalnych problemów tej sytuacji. Szeroko ogłaszana przez prezesa czy przedstawicieli FEN „furtka do UFC/lepszych organizacji”. Póki co taka otwartość przynosi więcej szkód niż pożytku. Fighterzy robią w organizacji tak naprawdę co chcą. Walczą, gdzie im się żywnie podoba. Czy naprawdę warto jest dawać swojemu mistrzowi, który ma stanowić swego rodzaju podporę FEN tyle swobody? Ewentualne porażki poza organizacją stawiają ją w złym świetle. Oli Thompson po zaskakującym zwycięstwie nad Bajorem przegrał dwukrotnie. Jak taki ktoś ma tworzyć wartość organizacji? Co to za mistrz? Publiczne przyznawanie, ze jest on trzymany tylko ze względu na chęć rewanżu ze strony Szymona to wręcz absurd.

Idąc dalej jaka jest gwarancja, że w ogóle Eder de Souza czy Frans Mlambo powrócą do FEN? Jak mamy wierzyć w to, że takie trofeum cokolwiek dla nich znaczy, skoro bez mrugnięcia okiem podejmują się startów na innych galach ze zmiennym szczęściem. Kolejna rysa na wartości pasa. Brazylijczyk pokonał łypiącego w kierunku UFC i kreowanego na gwiazdę organizacji Marcina Wójcika po czym dostaje srogie lanie na undercardzie RCC. Organizacja ma papierowego mistrza, a postać, którą chcieli budować traci złoto. Cała ekskluzywność walk mistrzowskich ulatuje. Wybielanie sytuacji, że przecież porażka była w innej kategorii wagowej niczego nie zmienia.
Mlambo co prawda zwyciężył na turnieju Combate, ale już mierzy w kolejne starty dla tej federacji. Krótko mówiąc niespecjalnie spieszy mu się do obrony tytułu wagi koguciej polskiej organizacji. Można wszystko zrzucić na zawodnika, że nie zachowuje się profesjonalnie, ale to odbywa się za zgodą FEN. Wszelkie zapewnienia w wywiadach, że dany zawodnik powróci nie mają żadnego pokrycia, bo ostatecznie wychodzi bezsilność i to fighter jest tym złym. To on decyduje o tym, gdzie zawalczy, nie jest do niczego zobowiązany, bo nie wiąże z FEN-em żadnej przyszłości. Traktuje to jako przystanek, aby podrasować rekord, może pokazać się szerszej publiczności.

Wróci czy nie wróci? Oto jest pytanie

Niewątpliwie trudno jest wypracować wieloletnią lojalność w sportach walki, zwłaszcza gdy zawodnik ma wysokie aspiracje i przewyższa umiejętnościami poziom federacji. Natomiast wówczas powinno się wykorzystać obecność takiej postaci do maksimum i wymagać regularnych startów. Brak takiej polityki kończy się tak jak w powyższych przykładach. To zawodnik trzęsie federacją i może tylko zostawić pobojowisko w kategorii wagowej, a włodarze niech się martwią.

Problem nie dotyczy tylko mistrzów. Gwiazda europejskiego formatu Taylor Lapilus mimo kontraktu z FEN-em walczył na gali Ares organizowanej przez swojego menadżera rzekomo za zgodą. Później w wywiadzie Taylor jest niezwykle wdzięczny nowej francuskiej sile MMA, mówi o UFC, a o Polsce pewnie już dawno zapomniał. Dodatkowo jest wstępnie zaplanowany na jedną z najbliższych gal Ares. Dla Marcina Naruszczki zdaniem Pawła Jóźwiaka priorytetem jest FEN. Abstrahując od kontrowersji w pojedynkach samo stoczenie 4 z rzędu walk na Oktagon MMA sprawia, że te słowa runęły niczym domek z kart. Kategoria średnia jest opustoszała, a zawodnik mający być przodownikiem robi co chce, bo ma na to przyzwolenie. Robert Bryczek zdobył pas w dywizji półśredniej, potem przegrał na Oktagonie, zmienił wagę i kolejny raz przegrał w Czechach. Kirill Kornilov, któremu kończy się umowa byłby znakomitym dodatkiem do dywizji ciężkiej, ale najpierw na drodze stanęły problemy logistyczne, a gdy już miał zawalczyć to odrzucił go Michał Andryszak. Kilka dni później dowiadujemy się, że nie jest to zbyt istotny zawodnik dla polskiej federacji, a w zasadzie to celuje w UFC i nie chcą go wykoleić. Skoro miałby się wykoleić w FEN to znaczy, że nie ma dla niego miejsca w najlepszej organizacji na świecie. Kolejny ruch tłumaczony w bardzo pokrętny sposób. Nie wszystko też można tłumaczyć wirusem i perturbacjami z podróżami. Dlaczego dało się sprowadzić przeciwników Rębeckiego czy Oleksiejczuka, a już ciężkiego mogącego wiele zdziałać nie? A może on po prostu jak wielu się wypiął i skorzystał z pełnej wolności? Zostając w wadze ciężkiej dobrym nazwiskiem był Kamil Minda. Okazuje się, że tak po prostu kontrakt wygasł, co zdaje się nikogo nie zdziwiło i na stopie jakichś dżentelmeńskich ustaleń FEN ma nadzieję, że Kamil jeszcze wystąpi. Przedłużenie umowy z wyróżniającym się ciężkim powinno być priorytetem, a nie przedmiotem niepisanych deklaracji i nadziei.

Sprawa dotyczy także np. Andreya Khokhlova czy Aleksandra Gorshechnika. Obaj pokonali Polaków i słuch o nich zaginął. Khokhlov zawalczył na ACA, a pogromca Adriana Zielińskiego okazało się ma umowę na jeden pojedynek.

Chaos panujący w kwestiach kontraktowych tudzież zbyt luźnych furtkach na wyskoki po całym świecie nawet w przypadku mistrzów najbardziej szkodzą samemu FEN-owi. Tytuły te tracą na wartości, organizacja sama dokłada sobie problemów musząc potem tłumaczyć się lub szukać wyjść z sytuacji, gdzie mistrz stwierdził, że jednak Polska to dla niego 3-4 wybór i już znalazł nowy dom. Wychodzi na to, że dajemy najemnikom z zagranicy splendor, buńczucznie zapowiadamy jako wielkie gwiazdy, a oni po jednej walce zawijają się, bo nic ich tu nie trzyma.

O wyparowaniu Evy Dourthe po odprawieniu promowanej przez FEN Lubońskiej, ogłaszaniu w trailerach zawodników, którzy jak się okazuje nie wiedzą, że mają walkę nawet nie wspominam. Można tak wymieniać, ale jedno jest pewne. Tak duża kumulacja nie może być zrzucona na karb przypadku.

Zbędne wojenki

Chyba nikomu nie są potrzebne medialne konflikty jak było w przypadku Kamila Gniadka czy najświeższej sprawie Roberta Maciejowskiego. Telenowela z byłym pretendentem do pasa dywizji półśredniej trwa już ponad rok. Przepychanki medialne, straszenie sądami. Zawodnik twierdzi, że nie ma już obowiązującej umowy, organizacja wręcz przeciwnie. W pewnym momencie wydawało się, że obie strony są już względnie pogodzone, mówiło się coś w kuluarach nawet o kolejnej walce pod szyldem FEN. Minęło trochę czasu, sprawa nie ruszyła z miejsca, ale całościowo na pewno nie jest to sytuacja dobra PR-owo dla organizacji. Prawda w temacie tego można już powiedzieć legendarnego kontraktu Gniadka i jego ważność wciąż pozostają sprawą nierozstrzygniętą.

Nieco inny wydźwięk ma najnowsza aferka z udziałem Roberta Maciejowskiego. Tutaj były zawodnik Babilon MMA miał zawalczyć na FEN 38. Sęk w tym, że kolejny raz były to tylko słowne ustalenia bez podparcia podpisanymi dokumentami zobowiązującymi Roberta do walki na tejże gali. Pojawiła się wówczas okazja z KSW, które szukało zastępstwa absolutnie last-minute do Krystiana Kaszubowskiego. Maciejowski z racji, że nie miał nic sformalizowanego i oficjalnie był wolnym zawodnikiem z tej propozycji skorzystał czym rozsierdził FEN. Przez prezesa został wręcz wyklęty i dożywotnio skreślony. Możemy dywagować nad postępowaniem zawodnika, ale racjonalnie wybrał zwyczajnie lepszą dla siebie opcję. Może finansowo, może sportowo, promocyjnie. Stwierdził, że jest to szansa, której zwyczajnie nie może wypuścić. To w interesie zatrudniających jest dopięcie formalności na ostatni guzik. Przy obecnym poziomie profesjonalizmu wszelkich imprez sportowych nie ma miejsca na słowne ustalenia.

FEN bezdyskusyjnie musi pracować nad szczelnością kontraktów, ale też budowaniem wartości swoich trofeów. Mistrz ma być wizytówką organizacji, a nie skoczkiem, który spije śmietankę zdobywając pas, a potem dostanie „w beret” dwa razy poza organizacją. Ukrócenie tego typu procederów to powinien być priorytet. FEN wielokrotnie udowadniał, że potrafi tworzyć karty walk dające masę emocji w klatce. Od spektakli w Ostródzie po gale z mniejszymi nazwiskami pękające w szwach od rozstrzygnięć przed czasem. Zamiast jednak wygłaszać peany trzeba zwracać uwagę na szereg uchybień, których wyeliminowanie znacznie ugruntuje pozycję FEN-u i będzie kapitałem na przyszłość.